Strona:PL Zola - Płodność.djvu/1118

Ta strona została skorygowana.

dżał powóz po powozie, bezprzestannie wysiadały nowe znów małżeństwa z gromadkami dzeci, których fala jasnowłosych główek wzrastała z każdą chwilą. Pradziadkowie, którym włos przyprószył śnieg starości, przyprowadzili z sobą maleńkich prawnuczków, co pierwsze zaledwie stawiali kroki. Były tam bardzo ładne staruszki, którym dopomagały wysiąść z powozu młode dziewczyny, promienne świeżością. Matki były jeszcze brzemienne a ojcowie przywozili już z sobą narzeczonych córek.
Wszystko to było spokrewnione, spowinowacone z sobą; ojcowie, matki, bracia, siostry, teściowe, szwagrowie, bratowe, synowie, córki, wujowie, stryjowie, ciotki, kuzyni, kuzynki we wszelakich stopniach, we wszelkich możliwych pokrzyżowaniach aż do czwartego pokolenia. Jedna jedyna rodzina, jeden ludek mały, który jednoczyła myśl jedna radości i dumy, myśl, że obchodzić będą gody dyamentowe, tak rzadkie, tak osobliwie gody dwojga bohaterów, otoczonych chwałą życia, z których cały ten lud się zrodził! I jakaż ich liczba bezmierna, jak choćby wymienić ich imiona, obliczyć wiek, stopień pokrewieństwa, zdrowie, siły, nadzieje, jakie z sobą na świat przynieśli!
Naprzód był tu tenże sam folwark, wszyscy ci, co się tu urodzili, tu wzrośli. Gerwazy, mający dziś lat sześćdziesiąt dwa, któremu dopomagali w gospodarstwie dwaj jego starsi synowie, Leon i Hen-