Strona:PL Zola - Płodność.djvu/1123

Ta strona została skorygowana.

miętniony, zebrany już tu gromadnie, cała rozmnożona rodzina wołała:
— Niech żyje ojciec! niech żyje matka!... Długiego życia, długiego życia życzymy ojcu i matce!
Mateusz, acz miał już lat dziewięćdziesiąt, trzymał się dotąd prosto, szczupły był, smukły, obciśnięty w długi surdut czarny, niby nowożeniec, z głową odkrytą, z śnieżystą czupryną, gęstą, którą niegdyś ścinał przy samej skórze a której teraz przez ostatnią jeszcze kokieteryę, dozwolił wyrosnąć, odkąd wydało mu się, że jest ona objawem niespożytej siły starego, trwałego drzewa. Twarz jego mogła zeschnąć się, pomarszczyć, zużyć pod wpływem wieku, ale oczy naprzekór jej pozostały po dawnemu młode, też same oczy uśmiechnione, wielkie i jasne, żywe i myślące, które zwiastowały człowieka myśli i czynu, bardzo prostego, bardzo wesołego i bardzo dobrego.
Maryanna, mająca lat osiemdziesiąt siedem, w jasnej sukni oblubienicy, stała obok niego, tak samo wyprostowana, silna i piękna jeszcze dawną swą zdrową pięknością, silna tem łonem co wydało na świat całe pokolenie, tą piersią, co je wykarmiła. Posiwiała jak mąż całkowicie, z twarzą wyłagodniałą, oświeconą odblaskiem ostatniej zorzy pod zwojami bieluteńkich, jedwabistych włosów, przyczesanych gładko. Przywodziła na pamięć jeden z owych uświęconych marmurowych posągów, których rysy czas spustoszył, nie mo-