jasnowłosych, śmiejących się już z zachwytem do ciast deseru.
I dzieło ich twórcze ludzkości znajdowało się teraz zebrane przed nimi, w nich, niby kopuła okrągła tego dębu olbrzymiego a wszędy dokoła to drugie ich dzieło oblewało ich płodnością ziemi, tą przyrodą, co się rozszerzała i użyźniała w miarę jak oni sami się rozmnażali.
To też piękność Mateusza i Maryanny rozbłysłą dziś w całym blasku, cała piękność ich miłości stałej przez lat siedemdziesiąt, piękność tego uwielbienia, które po dziś dzień żywili dla siebie wzajem, w tej chwili jak w pierwszym dniu małżeństwa. Przez lat siedemdziesiąt szli wiernie obok siebie, dłoń w dłoni, bez jednej chwili gniewu, lub rozterki, bez jednej myśli choćby niewierności. Przyszedłszy z tak daleka, tym samym krokiem ufnym i pewnym, niezawodnie przypominali sobie oboje niejedną chwilę wielkiej boleści, ale chwile takie przychodziły z zewnątrz tylko zawsze. Jeżeli niejednokrotnie pierś ich podniosło łkanie, pociechą dla nich było, że płacz dzielili oboje. Pod wieńcem śnieżnych włosów zachowali oboje wiarę lat dwudziestu, serca ich pozostały wzajem sobie oddane tak samo jak ongi w dniu zaślubin, kiedy jedno oddało serce drugiemu i nie odebrało go już nigdy. Był to nierozerwalny związek miłości, małżeństwo takie, jakiem być powinno, jedyne mające racyę bytu, takie, co
Strona:PL Zola - Płodność.djvu/1129
Ta strona została skorygowana.