Strona:PL Zola - Płodność.djvu/114

Ta strona została skorygowana.

Była teraz godzina wpół do dziesiątej, Mateusz miał więc całą godzię, by dojść do dworca kolei północnej. Nie spieszył się zatem, szedł powoli, zatrzymując się, jak inni spacerujący, wzdłuż linii bulwarów. Czuł, że zbyt wiele jadł, zbyt wiele pił, a zwierzenia, które dopiero co słyszał, jeszcze dźwięczały mu w uszach, odbierając mu przytomność, pogrążając go w jakiś głuchy stan pijaństwa. Ręce mu pałały, płomienie przebiegały po twarzy. Wieczór był rozkosznie ciepły, Bulwary jaśniały olśniewającemi lampami elektrycznemi, a tłum roił się gorączkowo, wymijano się a trudnością wśród gwaru rozmów, wśród nieustannie buczącego turkotu dorożek i omnibusów. Była to jakby rzeka, kipiąca życiem i zmierzająca ku blizkiej nocy; dał się unieść jej prądowi, podążał naprzód wśród tchu ludzkiego, ślizgającego się po nim żarem żądz utajonych.
W majaczącej myśli przedstawił mu się cały dzień dzisiaj przebyty. Odnalazł się najpierw w mieszkaniu państwa Beauchêne. Ojciec i matka, w porozumieniu z sobą żyjący wspólnicy statecznie powziętego postanowienia, pochylali się nad synem jedynakiem, bladym jak wosk Maurycym, drzemiącym na kanapie. A teraz Konstancya zapewne już zamierza położyć się do łóżka, pierwej otuliwszy kołdrami śpiącego syna; sama nie zaśnie; czekać będzie do późnej godziny na powrót męża. On zaś, samiec, zgłodniały dotrzy-