boć żyć będą dalej wciąż w swych dzieciach, połączeni na wieki, nieśmiertelni w swej rasie?
— Ojcze najdroższy, matko uwielbiona — powtarzał Beniamin — to ja, gdybym nie odjechał jutro, musiałbym umrzeć. Czekać na śmierć waszą, wielki Boże! czyliż nie byłoby to jej pragnąć? Trzeba, abyście żyli długo jeszcze a ja pragnę żyć tak samo, jak wy żyliście.
Nastała nowa chwila ciszy, potem Mateusz i Maryanna rzekli razem:
— Jedź zatem, dziecko kochane. Słuszna jest, żyć trzeba.
Ale w dzień pożegnania jakaż boleść, jaka rozpacz okropna, kiedy im przyszło wyrwać to ciało ich ciała, to serce ich własnego serca, to wszystko, co im pozostało z nich samych, aby to wszystko swoje złożyć życiu w ostatniej, najwyższej ofierze! Był to ponowiony odjazd Mikołaja, toż samo: nigdy już, wyrzeczone przez opuszczające kraj dziecko, co ulatuje w wichry nieznane dla posiewu ziem obcych i dalekich, gdzieś po za odległe granice.
— Nigdy już! — wołał Mikołaj wśród łez.
A Maryanna powtarzała z łkaniem, wydzierającem się jej z głębi piersi:
— Nigdy już, nigdy, nigdy!
Teraz, to nie chodziło już o rozmnożenie rodziny, o ojczyznę zasiloną, Francyę zaludnioną, ale o rozszerzenie granic ludzkości, użyźnienie
Strona:PL Zola - Płodność.djvu/1156
Ta strona została skorygowana.