ciły się pędem na niego, Poczciwy doktór ani się spostrzegł, gdy dwaj starsi chłopcy wskoczyli mu na ramiona, Ambroży objął go nogami w pasie a Rózia szarpała go za kolana.
— Ciągnij nas!,... — wołano. — Ciągnij!... będziesz koleją żelazną!...
Doktór śmiał się z niespodziewanej napaści, otrząsał z ramion małych zbytników, którzy krzyczeli, nie myśląc ustępować. Dopiero rodzice wyswobodzili doktora, łając swawolników.
— Nie strofujcie moich małych przyjaciół! — prosił doktór. — Oni mi na swój sposób okazują ufność i przywiązanie! Wszak ja pierwszy powitałem ich na tym świecie, więc łączy nas dawna zażyłość. Lubię wasze dzieci, zwłaszcza za to, że są takie zdrowe a zawdzięczają to głównie swojej matce... Chwilowo nic od nich więcej żądać nie należy.
Uwolniwszy się od napaści, ucałowszy dzieci po kolei, Brutan ujął obie ręce Maryanny, mówiąc, że jest zadowolony z jej stanu zdrowia i że jest o nią spokojny. Mateusz odprowadził doktora do drzwi domu, żegnając się z nim, jak z przyjacielem.
Zaraz po drugiem śniadaniu Mateusz naglił do wyjścia na przechadzkę, chcąc, by Maryanna użyła słońca. Ubrano dzieci przed zasiadaniem do stołu, o godzinie pierwszej już cała rodzina skręcała z ulicy de la Féderation na wybrzeża Sekwany.
Strona:PL Zola - Płodność.djvu/180
Ta strona została skorygowana.