Strona:PL Zola - Płodność.djvu/183

Ta strona została skorygowana.

W tę właśnie stronę Mateusz dziś skierował niedzielną przechadzkę. Chciał dotrzeć aż do ogrodów a była to znaczna odległość, zważywszy na stan Maryanny i drobne nóżki Rózi. Powierzono ją Ambrożemu, który chociaż młodszy od braci, był od nich wytrwalszy i zwinniejszy. We dwoje szli więc w przednią parę a za niemi bracia bliźnięta, za którymi postępował ojciec, pod rękę z matką. Idąc tak chodnikiem, tworzyli prawdziwy pensyonat. Zrazu wszystko składało się wybornie, szli powolutku, używając słońca i powietrza. Zimowe popołudnie było niezwykle pogodne, jasne a chociaż w cieniu było chłodno, za to na słońcu, w złocie promieni, łagodne ciepło było miłe jak aksamit. Skutkiem pięknej pogody, było mnóstwo spacerujących osób, cały Paryż odświętnie przybrany był na przechadzce, używając wypoczynku. Ogólny, wesoły nastrój, rozochocił nawet Rózię, prostowała się i szła raźnie, chcąc się przed wszystkimi popisać, że umie chodzić, jak duża dziewczynka. Już minęli obszerne pole Marsowe a jeszcze się nie dopominała, by ją wzięto na rękę. Chłopcy szli z fantazyą, tupiąc nogami po flizach chodników i po zamarzniętych ulicach. Defilowano więc aż miło było patrzeć.
Maryanna zaczynała wszakże słabnąć i mocniej się opierać na ramieniu Mateusza. Była ubrana w ciemno-zieloną wełnianą suknię, puszczoną jak bluza, dla lepszego ukrycia zmienionej