Strona:PL Zola - Płodność.djvu/186

Ta strona została skorygowana.

i weszła do saloniku Konstancya, powracająca z Maurycym ze spaceru odbytego powozem. Zapragnęła odwiedzić Maryannę, z którą widywała się teraz parę razy na tydzień, bo tylko ogród przedzielał pawilon od pałacyku.
— Czy jesteś dzisiaj chora?... — spytała, widząc kuzynkę leżącą.
— O, nie, przeciwnie... przeszło przez dwie godziny spacerowałam, więc teraz wypoczywam.
Mateusz zbliżył fotel dla pani Beauchêne, która chociaż była dumna ze swego stanowiska i majątku, wszakże okazywała wiele życzliwości względem ubogiej kuzynki swego męża. Gdy usiadła, zaczęła się usprawiedliwiać, że tak dawno nie była, bo pragnęłaby chociaż codziennie tutaj przychodzić, ale na nieszczęście, nie pozwalają jej liczne obowiązki pani domu. Maurycy, strojny w czarne aksamitune ubranie, nie odstępował od matki i tylko zdaleka spoglądał na czwórkę dzieci, równie pilnie w niego wpatrzonych.
— Maurycy, dlaczego się nie witasz ze swoimi kuzynami?...
Na rozkaz matki zbliżył się ku nim. Lecz rozmowa jakoś się nie wiązała. Rzadko kiedy się widywali a czwórka małych dzikusów z Chantebled, nie mogła się pogodzić ze sztywnym układem małego paryżanina.
— A dzieci twoje są zdrowe?... — spytała Konstancya, robiąc wzrokiem porównanie pomiędzy