swoim synem a trzema domowymi chłopcami. — Ambroży jeszcze urósł, ale i dwaj starsi znakomicie wyglądają.
Zapewnie porównanie, jakie w myśli czyniła, niekorzystnie wypadło dla Maurycego, który chociaż na swój wiek był duży i barczysty, wszakże miał cerę bladą, przezroczystą. Więc z wymuszonym uśmiechem dodała:
— Ja wam Rózi zazdroszczę... To prawdziwy klejnocik!
Mateusz się roześmiał i szybko wyrzekł słowa, których zaraz pożałował:
— Zazdrość taką można łatwo zaspokoić... takie klejnociki niedrogo kosztują!
— Niedrogo, niedrogo... — powtarzała Konstancya. — Niedrogo dla was, ale nie dla mnie. Każdy ma pod tym względem swoje opinie, do których się stosuje, nie wiedzieć czy za szczęście lub nieszczęście własne.
Odpowiedź swą podkreśliła, ironicznym wzrokiem wodząc po czwórce dzieci i figurze Maryanny, pogardzając taką mnogością rodziny, która niedługo miała się znów powiększyć przybyciem piątego dziecka. Z obrzydzeniem zwykle się odzywała o niepomiernej płodności tego ubogiego małżeństwa, uważając piątą ciążę Maryanny za coś bezwarunkowo nieprzyzwoitego, czuła się nawet tem obrażoną, jakby sponiewieraniem wszystkiego, co uważała za rozumne i godne uznania, gniewał ją ten brak miary, przezorności i po-
Strona:PL Zola - Płodność.djvu/187
Ta strona została skorygowana.