— Czy to pan powrócił? — spytała z żywością Walentyna, upuszczając książkę trzymaną w ręku.
— Nie proszę pani, to państwo Froment...
— Proś, niech wejdą... A gdy pan wróci, powiedz mu, że państwo Froment już przyszli.
Gdy wprowadzono Maryannę i Mateusza, uniosła się z kanapy i wyciągając obie dłonie, witała uprzejmie:
— Niechaj mi droga pani wybaczy, że z taką natarczywością nastawałam, by pani do mnie przyszła... lecz doprawdy nie mogłam wybrać się do pani osobiście... nie wychodzę z domu... muszę prawie ciągle leżeć... a nasz poczciwy doktór Boutan upewniał mnie, że pani dzielnie znosi swoje niedomaganie... Jakże szczerze jestem państwu wdzięczna, żeście zechcieli przyjąć moje zaprosiny na drugie śniadanie... Niezmiernie pragnęłam widzieć was oboje i pomówić z wami... Niechaj droga pani spocznie na tym fotelu... tuż przy mnie...
Mateusz, patrząc na nią, dziwił się w myśli, widząc ją tak bardzo zmienioną, mizerną, żółtą, bo tak niedawno podziwiał ją w pełni wdzięków i krasy uroczej blondynki. Ona zaś chciwie wpatrywała się w Maryannę, niewymownie zdziwiona jej spokojnym wyglądem twarzy, jej zdrowiem i łagodnem wejrzeniem, świadczącem o niezmąconem szczęściu.
Strona:PL Zola - Płodność.djvu/201
Ta strona została skorygowana.