z lekka w głowę, nieledwie do tego zmuszony jej spojrzeniem pełnem wymówki.
— Czy dobrze spałaś?..
— Dziękuję ci, tak, dobrze spałam...
Wymawiając te słowa, o mało co nie wybuchnęła płaczem, który ją teraz coraz częściej porywał, skutkiem rozdrażnienia, w jakiem się ciągle znajdowała. Opanowała się wszakże przez wzgląd na gości. Kamerdyner stanął we drzwiach, oznajmiając, że śniadanie podano.
Wsparta na ramieniu Maryanny, Walentyna szła z wysiłkiem, prowadząc gości do obszernej pracowni zajmującej cały środek pałacu a w której na uboczu stół był zastawiony. Z bolejącym uśmiechem przepraszała Mateusza, iż nie podała mu ręki, by ją prowadził i prosiła obu mężczyzn, by poszli przodem, nie zważając, że one we dwie będą szły powoli. Przy stole usiadły obok siebie na wygodnych krzesłach, umyślnie dla nich przygotowanych.
Ujrzawszy tylko cztery nakrycia, Maryanna zadała pytanie, które już od chwili miała na ustach:
— A dzieci?.. jeszcze ich nie widziałam... Czy aby nie są chore?..
— O nie! tegoby tylko brakowało! — zawołała Walentyna. — Rano są zwykle zajęte z nauczycielką, z którą pracują do południa...
Mateusz, którego oczy spotkały się ze wzrokiem Maryanny, ośmielił się zapytać:
Strona:PL Zola - Płodność.djvu/213
Ta strona została skorygowana.