lei podała rękę na powitanie. Mateuszowi wydało się, że uścisnęła mu dłoń znacząco, krótko i mocno, darząc go ironicznem spojrzeniem, jak zwykle od dnia, gdy się nie stawił na jej uprzejme zaprosiny. Ironia widoczną teraz była na całej jej twarzy, ta sama głęboka ironia co u Santerre’a, gdy zrobiła w myśli spostrzeżenie nad przyjaznem zbliżeniem się dwóch brzemiennych kobiet. Zebrały się, by razem jeść śniadanie ze swoimi mężami! Okoliczność ta wydała się jej bardzo śmieszną i zabawiona ich widokiem prostowała się i pyszniła cienkością swojej figury, gibkiemi ruchami wyzywająco pięknego ciała. Nigdy nie oddawała się większej rozpuście niż temi czasy, czuwając wszakże nad zachowaniem pozorów, bo pragnęła utrzymać się na stanowiska kobiety wszędzie wstęp mającej i królującej we wszystkich salonach.
Zwróciwszy się ku Maryannie, która była jej blizką kuzynką, rzekła:
— Zapewne musisz być uszczęśliwiona, bo oto piąte dziecko zaraz ci przybędzie i będziesz mogła pomyśleć o szóstem... Nie, nie, ja nie żartuję z ciebie... Owszem, wybornie to rozumiem, że lubiąc dzieci, masz ochotę dojść do tuzina!
— Odgadłaś cyfrę, którą sobie oznaczyłam — odpowiedziała Maryanna ze spokojnym uśmiechem. — Rzeczywiście oznaczyłam sobie, że powinnam mieć dwanaścioro dzieci.
Strona:PL Zola - Płodność.djvu/221
Ta strona została skorygowana.