— Pilnowała, by nas kto nie szpiegował... Obie znamy zakład pana Beauchêne’a... i mama nas wysłała do pana, bo wie, że nie jesteśmy głupie i nie damy się złapać.
Odbiegła od Mateusza za Irmą, która była ładna, podobna do Noriny, tylko delikatniejsza i chorobliwie blada. Pierwej wszakże rzekła tajemniczo:
— Nie trzeba by mnie kto widział idącą razem z panem... Niechaj pan idzie za nami...
Poszedł więc za niemi. Starały się być oddalone od niego o jakie kilkanaście kroków, rozglądając się obojętnie, jak dzieci wałęsające się bez celu. A jednak nie był to dzień do spacerowania po ulicach, słońce się ukryło a mroźny wiatr dął przeraźliwie, unosząc drobny szron, bielący się na bruku. Podczas zimy długie, puste ulice tej roboczej dzielnicy, miały w sobie coś przygnębiająco smutnego. Po obu stronach chodników ciągnęły się szare mury zakładów przemysłowych, z których dolatywały rytmiczne odgłosy pary, jak charczące oddechy pełne nadmiernego wysiłku i cierpienia. Wśród tego przykrego pustkowia, na rogu dwóch ulic, jakby dla pilnowania, by ich kto nie podpatrywał, stała matka i córka, wyczekiwały cierpliwie pomimo ostrego wiatru, nawskroś je przeszywającego przez nędzne ubrania. Stara miała na głowie czarny czepek a młoda czerwoną włóczkową chustkę.
Strona:PL Zola - Płodność.djvu/241
Ta strona została skorygowana.