— A! małe dyablątko... on mnie zjada...
Mateusz chciał trochę zasunąć firankę, widząc, że oboje są w słońcu.
— Zostaw, zostaw jak jest, słońce nam nie zaszkodzi! — zawołała. Słońce nam dodaje siły i wiosnę w nas przelewa.
Odszedłszy od okna, Mateusz usiadł na skraju łóżka i zapatrzył się w prześliczny obraz matki karmiącej dziecko, podczas gdy słońce ożywczemi promieniami podnosiło wdzięk ich zdrowia i piękna. Bo niema wspanialszego rozkwitu, świętszego symbolu wiekuistości życia, jak dziecko przy piersi matki. Był to dalszy ciąg macierzyńskiej twórczości kobiety; matka oddawała się jeszcze na długie miesiące dopełnieniu rozpoczętego dzieła, mlekiem i krwią swoją karmiła, by stworzyć człowieka, otwierała zdrój życia, zdrój płynący z jej ciała, ku pokrzepieniu i zapewnieniu istnienia świata. Wątłe, obnażone dziecko oderwane z jej wnętrzności, tuliło się do ciepłej jej piersi, jak do nowego przybytku miłości, by się ogrzać i wzmocnić. Było to proste konieczne następstwo. Ona jedna, ona, będąca tworzycielką mogła być i karmicielką, jeżeli była dbałą o zdrowie i piękno ich obojga. Ztąd urok tego obrazu, ztąd ta bezgraniczna radość i nadzieja promieniejąca od matki z dzieckiem przy piersi, ztąd to niezrównane piękno i świętość, jak od wszystkiego co naturalnie się przyczynia do zdrowego, logicznego wzmożenia ludzkiego żniwa.
Strona:PL Zola - Płodność.djvu/357
Ta strona została skorygowana.