Strona:PL Zola - Płodność.djvu/366

Ta strona została skorygowana.

ło godziny siódmej, zmęczony całodzienną pracą. Jakkolwiek nie tracił pomimo to swego zwykłego dobrego humoru, wszakże coraz częściej troszczył się o przyszłość. Ubogie życie, jakie wiódł z rodziną, bynajmniej mu nie ciężyło, bo nie miał ambicyi dojścia do jakiegoś świetnego stanowiska, albo do bogactw. Wiedział przy tem, że Maryanna podzielała jego zapatrywania, zadawalniając się szczęściem domowem, życiem pracy, zdrowia, spokoju i miłości. Pomimo to pytał sam siebie, jakże zdołają oni wyżyć z jego zarobku, jeżeli wciąż rodzina będzie się powiększać?.. Jakże opędzą najnieodzowniejsze potrzeby, jeżeli przybywać im będą dzieci?... Bo jednak wraz z każdem dzieckiem przybywały nowe wydatki... Płodząc dzieci, trzeba im módz zapewnić dostateczne wyżywienie... krzyczące z głodu usta zaspokoić chlebem, trzeba więc stwarzać nowe zasoby, żądać od ziemi przysporzenia pokarmu. Mateusz uznawał, że powinien myśleć o zaspokojeniu bytu swej rodziny, inaczej bowiem byłoby to karygodnym brakiem przewidywania. Uczciwy człowiek nie może jak ptak znosić bezmyślnie jajka, by następnie wypuszczać pisklęta na żer, niszczący cudze żniwo. Mateusz zastanawiał się coraz częściej nad sposobami powiększenia swych dochodów, bo od przyjścia na świat Gerwazego, Maryanna pomimo cudów oszczędności, z największym trudem starczała z pieniędzmi do końca miesiąca. Trzeba było się po-