czające się szerokiemi, wklęsłemi smugami wyschłego gruntu. Po za siedzącą pod dębem rodziną były lasy, złożone przeważnie z gęstych zarośli, z polanek o trawach wysokich i nigdy nie koszonych. Cisza była zupełna, nie było widać ani jednej ludzkiej postaci, nic, tylko natura pozostawiona w stanie zupełnej dzikości i jasne słońce pogodnego dnia kwietniowego. Ziemia zdawała się pęcznieć nagromadzonemi sokami płynącemi z niewiadomego, głębokiego jeziora życia, które ujawniało się obfitością i bogactwem traw, siłą młodych pędów na krzewach, bujnością liści drzew w lesie. Zapach niezaspokojonej miłości, zapach silny i upajający, unosił się nad ziemią i młodą roślinnością.
— Nie odchodźcie za daleko! — wołał Mateusz do dzieci. Pozostaniemy tutaj pod dębem i niedługo będzie podwieczorek.
Błażej i Denizy galopowali a za niemi podążał Ambroży; bawili się w ściganie, podczas gdy Rózia nie mogąca biedz tak szybko jak bracia, gniewając się, wołała na nich, by lepiej zbierali z nią kwiaty. Dzieci były upojone zabawą na świeżem powietrzu a przy kulganiu się po ziemi naczepiały się o nie trawy, tak, iż podobne były do małych faunów, pląsających pośród dzikich gajów. Zmęczeni, wrócili ku rodzicom, zaczęli układać wiązanki kwiatów i znów wszystko porzuciwszy, rozpierzchli się w nowych pościgach, biorąc na przemiany Rózię na plecy.
Strona:PL Zola - Płodność.djvu/376
Ta strona została skorygowana.