Strona:PL Zola - Płodność.djvu/406

Ta strona została skorygowana.

Wychyliła głowę z poduszek zniecierpliwiona przedłużającą się sceną.
— Nie chcę! nie chcę! zabierajcie je coprędzej! dosyć się już nacierpiałam! nie rozpoczynajcie mnie męczyć na nowo!
Przymknęła powieki a rękami odpychała obraz, którym ją prześladowano. A gdy poczuła, że la Couteau położyła dziecko przy niej na kołdrze, cała drgnęła, uniosła się, złożyła pocałunek w powietrzu, bezwiednie ustami dotknąwszy czepeczka na maleńkiej główce. Oczy miała odemknięte, lecz tak zaszłe łzami, że nie mogła widzieć syna, który krzyczał, jakby protestując w chwili, gdy go ostatecznie rzucić miano na nieznane losy.
— Zabierajcie go! zabierajcie! bo zabijacie mnie, tak się nademną znęcając!
W dorożce dziecko się uciszyło. Może go ukołysał ruch powozu a może przeraził turkot i ruch miejski. La Couteau, trzymając je na kolanach, milczała, udając zapatrzoną na chodnik jaskrawo oświetlony słońcem. Mateusz, czując dotknięcie nóżek małego biedactwa, zamyślił się boleśnie. Nagle, la Couteau, zaczęła mówić, głośno wypowiadając swoje uwagi:
— Ta pani źle zrobiła, nie chcąc mi powierzyć swojego syna, byłabym go umieściła w Rougemont u poczciwej mamki, gdzie wyrósłby na tęgiego chłopaka... Ale cóż! takie młode matki nie mają doświadczenia i wyobrażają sobie, ze