— Nic nie szkodzi... niechaj się pani nie śpieszy... mamy czas, poczekamy.
Mateusz, który pozostał w sieni, dostrzegł przez uchylone drzwi pannę Herminię siedzącą pod oknem w czerwonym aksamitnym fotelu i z rozmarzeniem wczytaną w jakąś powieść, podczas gdy jej matka, stojąc przy boku klienta, wychwalała pokazywany towar i z majestatyczną powagą robiła uwagi nad każdą z defilujących mamek. Lecz klient milczał, nie mogąc się zdobyć na żadną decyzyę.
— Chodźmy do ogrodu — rzekł z uśmiechem doktór do Mateusza.
Rzeczywiście w prospektach rozsyłanych przez kantor pani Broquette, to nędzne podwórko było ogłaszane jako obszerny ogród, zapewniający wyborne wiejskie powietrze mamkom oczekującym na znalezienie miejsca. Doktór otworzył oszklone drzwi a wyszedłszy po za nie, Mateusz ujrzał tęgą, młodą chłopkę, zapewne dopieroco przybyłą; siedziała na ławce pod drzewem i podcierała swoje dziecko kawałem oderwanego dziennika. Sama była brudna, jeszcze nie obmyta po odbytej podróży. Cały róg podwórza, był kuchennym śmietniskiem, zawalonym osmalonemi, pordzewiałemi, staremi garnkami i mnóstwem poszczerbionych, rozbitych gliniannych naczyń. Po drugiej stronie, w przeciwnym rogu, znajdowały się drzwi otwarte od izby będącej poczekalnią mamek; tutaj mieściła się cała kloaka zgniłych
Strona:PL Zola - Płodność.djvu/434
Ta strona została skorygowana.