łachmanów, suszących się brudnych pieluch, porozwieszanych szmat wszelkiego pochodzenia. Były to jedyne kwiaty tego zakątka natury.
Nagle zjawił się pan Broquette, jakby z pod ziemi wyrosły, dążył w stronę doktora Boutan, klienta, dla którego należało mieć wyjątkowe względy.
— Czyż pani Broquette zajęta? — pytał troskliwie. — Nie mogę zezwolić, byście panowie tutaj czekali... Jeżeli łaska, proszę za mną, chcę, byście panowie wygodniej mogli spocząć.
Przebiegłe jego oczy z niepokojem spoczęły na młodej chłopce podcierającej dziecko; zakłopotany tym widokiem, nalegał na tych dwóch obcych świadków, by weszli wewnątrz domu, pragnąc, aby nie oglądali zakulisowego urządzenia kantoru. A zastał ich właśnie przed otwartemi drzwiami poczekalni mamek, patrzących na stado kobiet rozporządzających się jak u siebie, co bynajmniej nie było miłem dla oka. Porozpinane, rozczochrane, przeciągały się, ziewały, długie godziny spędzając w próżniaczem wyczekiwaniu na komendę pani Broquette. Dla wygodniejszego własnego wypoczynku, kładły swe niemowlęta na stole, zawsze zawalonym niemi jak pakietami; podłoga znikła pod mnóstwem zatłuszczonych papierów, resztek wszelakiego jadła i smrodliwych, szpetnych łachmanów. Mdło się robiło na widok tej obory, tej krowiarni tak źle utrzymanej.
Strona:PL Zola - Płodność.djvu/435
Ta strona została skorygowana.