Strona:PL Zola - Płodność.djvu/499

Ta strona została skorygowana.

miesięcy. Rósł nieledwie w oczach, z każdym dniem sił mu przybywało i ku radości matki, coraz więcej ciężał na jej ręku, gdy go przytulała do ciepłej piersi, z której czerpał swe istnienie. Nie był jeszcze od niej oderwany, tak jak ziarno złączone z ziemią, dopóki nie dojrzeje na roślinie, która je wydała. Powiew listopadowego powietrza zapowiadającego zbliżającą się zimę, oziębił delikatną twarzyczkę dziecka, ukryło ją więc w ciepłą pierś matczyną, ssąc w cichości, jakby rzeka życia głębiej się zanurzyła we wnętrzu ziemi.
— Zimno ci, malcze? — mówiła do niego Maryanna. — Już niedługo nie będzie można jadać na otwartem powietrzu!
Mateusz, przepasany workiem napełnionym ziarnem, wracał w ich stronę, rytmicznym gestem rzucając zasiew na spulchnioną ziemię. Dosłyszawszy odezwanie się żony, rzekł:
— Niechaj ssie zdrowo, niechaj śpi smacznie... a gdy ciepłe słońce powróci, będziemy z niego mieli tęgiego żeńca...
Wskazując na zasiewane pole, dodał:
— To wszystko wzrośnie i dojrzeje gdy nasz Gerwazy zacznie chodzić i mówić... Patrz, moja ukochana! patrz, cośmy już zdobyli!
Z usprawiedliwioną dumą spoglądał na swoją pracę. Już cztery do pięciu hektarów płaskowzgórza wykarczował z zarośli, wyswobodził z bagnisk i zrównał w obszerne pole ciemnego,