Strona:PL Zola - Płodność.djvu/507

Ta strona została skorygowana.

rej zimową porą najchętniej przebywali, był wesoły, świadczący zarazem o prostocie życia rodziny, która jakby przyrósłszy do ziemi, zadawalała się prostaczą, łatwą dolą, bez żalu wyrzekłszy się sztucznych zapotrzebowań, drobiazgowych ambicyj i miejskich przyjemności. Żaden majątek, żadna władza, nie mogłyby dać tej słodyczy, tego spokoju, czego tutaj było pełno. Popołudniowy dzień niedzielny, płynął w błogości familijnego szczęścia, podczas gdy ostatnio urodzone dziecko, jeszcze niemowle, spało cichutko snem smacznym, lekko poruszając usteczkami za każdym oddechem.
Beauchêne i Séguin wpadli tu jak niepowodzeniem dotknięci myśliwi, znużone mając nogi a twarze i ręce zdrętwiałe z mrozu. Wśród okrzyków zdziwienia, z jakiemi ich tutaj witano, zaczęli wyrzekać na niedorzeczną myśl swoją, by opuszczać Paryż w dzień tak wyjątkowo zimny.
— Wyobraź sobie — rzekł Beauchêne do Mateusza — żeśmy nie zobaczyli ani jednej kaczki. Zapewne i kaczkom jest za zimno, by spacerować w taki mróz jak dzisiaj... Strach, jaki lodowaty wiatr dmie tam na górze nad bagniskami, otrząsając szron z zarośli i sypiąc nim prosto w oczy. Ani myśleć o polowaniu... woleliśmy wyrzec się zwierzyny... a teraz państwa poprosimy o szklankę gorącego wina i wracamy do miasta.
Séguin był w jeszcze gorszym humorze. Stał