własnem swojem ciałem. Była więc znów żoną, kochanką, kobietą, wesołą ze swej swobody, z powracającej i dla niej wiosny i jak wypoczęta ziemia, gotową była do dalszej płodności. Nigdy jeszcze nie wydała mu się piękniejszą. Podziwiał jej spokojną urodę pełną siły, widział w niej tryumfatorkę szczęśliwego macierzyństwa i była dla niego świętą tem zdrojem mleka, które z niej spłynęło, krzepiąc świat cały. Serce Mateusza śpiewało jej hymn pochwalny, hymn czci dla prawdziwej matki, która karmi urodziwszy, bo inne nie są zupełnemi matkami, usuwając się od obowiązku karmienia, są przestępczyniami wywołującemi obliczyć się nie dające szkody. A widząc ją w tej apoteozie i otoczoną zdrowem potomstwem, jak dobrotliwą boginię nieustającej żyzności, mówiącą już o jutrzejszych darach, czuł, że ją miłuje, że jej pożąda, że ją mieć pragnie w płomiennym uścisku nieśmiertelnego słońca miłości. Boska żądza jawiła się, ta żądza będąca żarem i duszą wszelkiego istnienia, drżąc w słonecznych promieniach ponad polami, wirując w wodach, płynąc wraz z wiatrem, zapładniając w każdej sekundzie miliardy jestestw. Może Mateusz był tylko upojony lekkim zapachem jej włosów, pieszczącym go wonią nowo rozkwitłego kwiatu?... A może znienacka wymienili z sobą jedno z tych spojrzeń, które ich wzajemnie podbijało obietnicą wspólnego oddania
Strona:PL Zola - Płodność.djvu/531
Ta strona została skorygowana.