Strona:PL Zola - Płodność.djvu/559

Ta strona została skorygowana.

uszczęśliwiona, że się dowiedziała czego pragnęła, śmiała się, żartowała a wreszcie podniósłszy się z krzesła, chciała pożegnać się i odejść, gdy wtem matka Moineaud, dotąd drzemiąca i jakby nieświadoma o czem mówiono, zaczęła sączyć jękliwe utyskiwania, powoli, monotonnie i bez końca:
— Tak, słusznie rzekłaś, że twoje głupie matczysko pozwoliło się obarczyć całą czeredą dzieciaków. Bo prawdę mówiąc, co mnie, albo mojemu mężowi przyszło z tego... nie żałuję, że się tak stało, ponieważ mój chłop miał ze mnie tyle uciechy ile zażądał... ale ani on, ani ja, nie mamy z naszych dzieci żadnej pociechy na stare lata. Biedaczysko resztę sił traci, pracując w zakładzie jak za młodu... bo musi na cały dom pracować, odkąd Wiktora zabrali do wojska a może nam nigdy go nie oddadzą, jak Eugeniusza, który zmarł niedawno na jakimś końcu świata... Z trzech naszych chłopaków już tylko ostatni przy nas, ten ladaco Alfred, który woli się łobuzować, aniżeli chodzić do szkoły, wiecznie się włóczy po ulicy i taki rozpustny, chociaż ma dopiero lat siedem, że gorzej niż bracia, gdy mieli po lat piętnaście. A moje córki!.. Mój Boże!.. miałam ich aż cztery, a teraz tylko Irma pozostała przy mnie, jeszcze jest za młoda, żeby ją wydać za mąż a tyle ma narowów, że, aż ciarki po mnie chodzą, bo gotowa puścić się na łajdaczkę... do roboty ani tego napędzić! Ty, Eufrazyo, o mało