Strona:PL Zola - Płodność.djvu/605

Ta strona została skorygowana.

Powóz jechał szybko, przesuwając się wśród ruchliwej ulicy a wreszcie zawrócił pod łukową bramę, prowadzącą do wązkiego pasażu Tivoli, prawie pustego teraz i rażącego brudem swym i stęchłą wilgocią zasmolonych, starych domostw. Morange wyrywał się, patrząc jak szaleniec a Mateusz, płacząc, z trudem trzymał go za obie dłonie, podczas gdy Serafina, umiejąca nad sobą panować, błagała go, by nie krzyczał, gotowa ręką zasłonić mu usta, jeżeliby nie przestał jęczyć jak nędznik wiedziony na stracenie. Czego właściwie chciał?.. sam nie wiedział: potrzebował wyć, wyskoczyć z powozu, biedz, ale nie znał nawet kierunku! Gdy wreszcie kareta zatrzymała się, kołami szorując o kamienie wązkiego chodnika, gdy ujrzał podejrzany dom, do którego zapewne zaraz wejdą, uspokoił się, poddając się woli Mateusza i Serafiny, którzy go wydostali z powozu, jak niedołężne dziecko, jak martwe ciało na poduszkach złożone. Ale gdy wszedł w ciemny, smrodliwy korytarz i gdy wilgotny chłód go opłynął, opadając mu na ramiona i piersi jak śmiertelna, zimna płachta, oprzytomniał pod nawałem dawnych wspomnień, stających przed nim w całej potędze okropności, dotąd niezatartych w jego pamięci. Był to ten sam dobrze znany mu kurytarz o murach popękanych, cieknących wilgocią a dalej podwórze, ciasne i wązkie niby studnia, cuchnące jak kloaka. Więc