Strona:PL Zola - Płodność.djvu/625

Ta strona została skorygowana.

— Razem, oni! — zawołała — śmiejąc się w sposób najnietaktowniejszy jak na nauczycielkę, bardzo pan źle poinformowany! Nigdy nie chodzą razem... Przypuszczam, że pani jest na kazaniu, lub może i gdzieindziej.
I czelna, drwiąca, zaczęła się znowu kręcić po pokoju, jak gdyby chciała przywrócić tam trochę porządku a chodząc, ocierała się swemi spódnicami o gościa, wiedziona instynktywną potrzebą zaofiarowywania się mężczyźnie, skoro tylko pozostała z nim samnasam.
— Ach, cóż to za dom — ciągnęła dalej półgłosem, niby do siebie. Jaki ten biedny pan opuszczony!... Byłoby daleko lepiej, gdyby pani nie była zajętą od świtu do zmroku!
Walentyna zajętą! — żeby odczuć całą ironię tych słów, trzeba było tak jak Mateusz wiedzieć, że od sześciu miesięcy pochłoniętą była szczęściem nawiązania znowu stosunku z Santerrem, zerwanego od lat trzech blizko. Teraz odważała się nawet przyjmować go w mieszkaniu małżeńskiem, zamykała się wtedy na klucz, zatrzymując go w swym małym saloniku całe popołudnia; pewno o tem, co oni razem robili, o tych ważnych zajęciach, mówiła tak drwiąco nauczycielka. Santerre, zdobywszy Walentynę pieszczotliwością, w chwili gdy mu się ona niezbędną zdawała dla jego powieściopisarskich sukcesów, odepchnął ją później w sposób dziki i nielitościwy, z brutalnym egoizmem, skoro mu