— Ach, sztuka Maindrona — odrzekł — nie masz pan pojęcia, co to za marnota! Naturalnie znowu cudzołóztwo, ależ to obrzydliwe w końcu! Prawie nie do uwierzenia, że się na to nie oburza publiczność, karmiona taką strawą i chyba nasi smutni psychologowie, niosący w tak smętny sposób stare społeczeństwo na cmentarz, musieli je do reszty znieprawić i zarazić zgnilizną, że w takiem kona błocie... Ja przynajmniej nie zmieniłem się, trzeba się trzymać w karbach, by powściągnąć swe chuci. Bóg zniszczy wreszcie ten świat dla powszechnego szczęścia.
Widząc, że Mateusz patrzał na niego ze zdumieniem, bo pamiętał zapewne jeszcze jego dawną rolę wyfrakowanego powieściopisarza, który przewodził temu szalonemu tańcowi i był grabarzem tego dystyngowanego i wyzyskiwanego przez siebie świata, uciął krótko, dodając:
— Tak pięknie na dworze, więc uciekłem z teatru, mam na dole powóz, czy pojedzie pan ze mną na wystawę pastelistów?
— Ach, nie, nie, mój kochany, co do mnie, w żadnym razie — rzekł Séguin ze zwykłą swobodą — pańscy pasteliści mnie zabijają... Ale może pan namówi Walentynę.
I gest, który tym słowom towarzyszył, oddawał mu żonę z ufnością męża, który o niczem nie chce wiedzieć. Z dziesięć razy byłby już zabił Walentynę, miotany straszną zazdrością i posądzający ją o przeniewierstwa ohydne.
Strona:PL Zola - Płodność.djvu/641
Ta strona została skorygowana.