Strona:PL Zola - Płodność.djvu/646

Ta strona została skorygowana.

Mówiąc, nie spuszczała swych wielkich oczów z dziewczynki, zupełnie swobodna i spokojna, z miną zarazem wyzywającą i pewną, że nic nie powie, że nic powiedzieć nie może. Jakaś wewnętrzna wesołość, jakby wspomnienie czegoś bardzo zabawnego, wykwitła wreszcie na jej wargach, które rozchylając się, ukazały jej białe, piękne zęby, rzekłbyś zęby młodej wilczycy. Skoro przygasłe spojrzenie dziecka, dotąd uporczywie zwrócone na sufit zsuwając się niżej, spotkało się z tym drwiącym i palącym wzrokiem, który na niem zaciążył, dziecię nie mogło tego przenieść i wybuchnęło spazmatycznym płaczem.
— Ach, niech mnie zostawią w spokoju, niech do mnie nie mówią, niech na mnie nie patrzą!... Chcę pójść do klasztoru! chcę pójść do klasztoru!
Był to krzyk przedwcześnie dojrzałej kobiety, która pozostawszy dzieckiem i zdjęta obrzydzeniem dla swojej płci, tak samo już dziś rano wołała. Teraz podnosiła ten krzyk ze zdwojoną żarliwością, bezustanku. W jej uporze, aby nie wstać z łóżka, nie pozwolić odtąd, żeby oglądano gołe jej ręce, była silna wola zagrzebania się, umarcia dla świata, unicestwienia całej swej cielesnej istoty, przejętej nienawiścią dla zmysłów. Pragnęła być samą nazawsze, nie czuć blizkiego ciepła jakiejś drugiej istoty, czuć nicość grobu, aby tylko ujść przed obra-