poważaniem. Nie mogąc jednak przeczyć rezultatom otrzymanym, nie chciał przecież się poddać i szydził pokryjomu, oczekując zawsze jakiegoś kataklizmu nieba czy ziemi, które dowiodłyby, że to on właśnie miał słuszność.
Nie chciał się przyznać do tego, że się pomylił: już on wiedział, co wiedział i co z czasem na jaw wyjdzie; pokaże się czy zawód rolnika nie jest ostatnim z zawodów, odkąd ta podła ziemia zbankrutowała i nic już na niej rosnąć nie chce. Zresztą przez chęć zemsty zatrzymywał swój kawał gruntu, którego ugory kamieniste były żywym protestem względem ziem sąsiednich, przecinając je i szpecąc. To mu pozwalało przynajmniej być ironicznym.
— No a my — podjął z drwinkami przechwałkarskiemi — my także jedziemy do Paryże...
I to jedziemy tam instalować tego ot pana.
I wskazywał na swego syna Antoniego, osiemnastoletniego, wybujałego, rudego wyrostka, który miał długą głowę ojca, tylko nieco wątlejszą, tu i owdzie posianą już lekkim zarostem brody rzadkiej i bezbarwnej. Ubrany był po miejsku, w cylindrze, rękawiczkach, krawatce jasno niebieskiej. Zadziwiwszy całe Janville swemi naukowemi sukcesami w szkołach, okazywał taki nieprzeparty wstręt do pracy ręcznej, że ojciec zdecydował się, jak się sam wyrażał, zrobić z niego paryżanina.
Strona:PL Zola - Płodność.djvu/710
Ta strona została skorygowana.