wpół ciemnym; muślinowe haftowane sztory u okien były zapuszczone kompletnie, fotele poustawiane dokoła jak w dnie recepcyi, kiedy się spodziewano licznych odwiedzin.
Nakoniec wreszcie spotkali się z jakimś cieniem, niepewnie majaczącą postacią, co stała pośrodku salonu i podążyła naprzód ku nim drobnemi kroczkami. Był to Morange, który przybiegł w długim surducie, bez kapelusza, raniutko tak punktualnie, jakby szedł do biura. Miał taką minę jakby znajdował się u siebie, przyjmował każdego pomieszany, osłupiały, nieprzytomny pod wpływem tej utraty dziecka, którego śmierć nagła niezawodnie przypomniała mu żywo ohydną śmierć własnej córki. Rana jego serca otwarła się na nowo; był sino blady, z długą białą brodą w nieładzie; przestępował z nogi na nogę, zapominał się, rzekłbyś, że cała rozpacz, rozlana tu w powietrzu, jest właną jego rozpaczą.
Poznawszy odwiedzających i on także wybuchnął okrzykiem, który był dziś na wszystkich ustach.
— Co za straszliwe nieszczęście, jedyne dziecko!
Uścisnął im ręce, szeptał, począł tłomaczyć, że pani Beauchêne, złamana, usunęła się na chwilę do dalszych pokoi a pan Beauchêne z Błażejem zajęci byli na dole różnemi szczegółami koniecznemi. I napowrót powolnym krokiem ma-
Strona:PL Zola - Płodność.djvu/718
Ta strona została skorygowana.