Strona:PL Zola - Płodność.djvu/727

Ta strona została skorygowana.

Ale w tej chwili inny ból jeszcze przejął serce Konstancji; posłyszała w salonie, u samych drzwi tego pokoju, cichy szept, którego słowa dochodziły ją wyraźnie. Nie poruszyła się z miejsca, stała dalej za Karoliną, która zabrała się napowrót do roboty. Z uchem wytężonem słuchała, nie pokazując się jeszcze, jakkolwiek spostrzegła już Maryannę i panią Angelin, siedzące w pobliżu drzwi, nieomal w fałdach portiery.
— Ach — mówiła pani Angelin — biedna matka miała już jakby przeczucie. Widziałam jak się zaniepokoiła, kiedy się jej zwierzałam ze smutnej mojej historyi... Ze mną już rzecz skończona. A teraz śmierć tędy przeszła, skończone wszystko już i dla niej.
Umilkła znowu. Po chwili jakimś związkiem znać myśli podjęła z cicha, widocznie przejęta potrzebą mówienia:
— A pani, to już na przyszły miesiąc, nieprawdaż?.. To jedenaste a gdyby nie te dwa poronienia, byłoby to już trzynaste teraz... Jedenaścioro dzieci, to zły rachunek, niezawodnie zdecydujesz się pani na dwunaste jeszcze.
Zapominała o żałobie tego domu, słaby uśmiech okrążył jej usta, jak gdyby tajemna zazdrość rozzbrojoną już została taką niezwykłą płodnością.
Maryanna jednak zaprotestowała żywo.
— Och! co to, to nie! zdaje mi się że to dwunaste pozostanie chyba w drodze. Pomyśl pani, że mam już czterdzieści jeden lat. Czas za-