gając bogactwo powszechne, przysparzając cokolwiek więcej nowego świata, tak nędznie zaludnionego jeszcze, tak mało spożytkowanego dla szczęścia ludzkości.
Pośród ziem tych wyrósł folwark, niby gród powodzenia ze swą ludnością, personelem, służbą, inwentarzem, ognisko życia wrącego, tryumfującego. I jakąż przemożną potęgą była tu płodność szczęśliwa, która niezmęczoną była w tworzeniu istot i rzeczy, rozradzających się wciąż od lat dwunastu w ten gród zagarniający wszystko powoli, gród co wyrósł z jednej tylko rodziny; ta płodność, co udzielała się drzewom, roślinom, zbożom, owocom!
Wszystkie łzy i wszystkie boleści szły w zapomnienie wobec tej rozkoszy tworzenia, wobec dzieła dokonanego, przyszłości zdobytej, otwierającej nieskończoność czynom.
A kiedy Mateusz doprowadzał swój podbój do końca, Maryanna w ciągu tych lat dwu miała nową pociechę: były nią urodziny drugiej córki Błażeja, przypadłe równocześnie z nową jej ciążą.
Było to drzewo potężne, którego gałęzie poczynały się rozszczepiać, by w dalszym ciągu rozmnażać się bez końca, jako wielki dąb królewski osłaniający ziemię daleko swym cieniem. Dzieci jej dzieci, dzieci jej wnuków, całe potomstwo, rozgałęziające się coraz to bardziej poprzez szeregi generacyi, wszystko to rozpoczyna już swój pochód.
Strona:PL Zola - Płodność.djvu/734
Ta strona została skorygowana.