zaludnić pół świata. Nie widziano ich teraz inaczej jak razem. Kładli się spać wcześnie. Przez pół roku żyli regularnem życiem, ściśle domowem, w którem czuć było obustronną zgodność; wkładali całą dobrą wolę, całą siłę w nadziei, że uda im się osiągnąć, co pragną wspólnie. Ale oczekiwane dziecko nie przybywało.
Przeszło nowe półrocze i odtąd już, jak się zdawało, poczęła się psuć harmonia, którą niebawem zakłócić miały niepokoje, wymówki, gniewy, co wkradły się teraz do małżeńskiej sypialni, ponieważ Beauchêne od czasu do czasu już wymykał się na przechadzki, dla odetchnienia świeżem powietrzem, jak twierdził a Konstancya zgorączkowana, z zaczerwienionemi od łez oczyma, pozostawała znów sama u domowego ogniska.
Pewnego dnia, kiedy Mateusz przyszedł odwiedzić synową i zasiedział się w ogrodzie z małą Bertą, która wdrapała mu się na kolana, zadziwił się niemało widząc, że Konstancya, co spostrzegła go zapewne z okien sąsiedniego pałacu, zeszła umyślnie do ogrodu. Pod jakimś pretekstem wreszcie uprowadziła go ztąd i przez kwadrans przynajmniej rozmawiała o tem i owem, nie mogąc zdecydować się na przystąpienie do tego z czem tu przyszła. Potem nabrawszy odwagi zaczęła nagle:
— Mój drogi Mateuszu, daruj mi, że zaczepię cię o rzecz, dla nas obojga dość przykrą... Blisko już piętnaście lat temu mąż mój, wiem o tem
Strona:PL Zola - Płodność.djvu/752
Ta strona została skorygowana.