I teraz ta mieszczka wstydliwa, pełna pruderyi, która dotąd nie dawała się zbadać domowemu swemu lekarzowi nawet, uczęszczała do wszelkich klinik, do wszelkich szarlatanów, przyzywała kolejno wszystkich lekarzy, gotowa była obnażyć się choćby na rynko publicznie, gdyby miała tę wiarę, że na nią spadnie z nieba cud macierzyństwa. Dochodziła w tym kierunku do rodzaju obłędu, była to prawdziwa „idée fixe“, zaciekłość woli upornej, niezaspokojonej tkliwości, tak bolesna, że chwilami mąż jej przypuszczał, że dostała obłąkania, widząc jak nocą gryzie poduszki, żeby nie zawyć strasznym rykiem.
A kiedy już spróbowała wszystkiego, kiedy wyczerpała wszystko aż do sezonów, spędzanych u wód i nowen odprawianych, do świec palonych przed cudownemi obrazami Matki Boskiej, nie chciała jeszcze uznać się za pokonaną, długo jeszcze upierała się przy oczekiwaniu cudu, zaciekle wierząc w to, że zdoła zniewolić losy.
Beauchêne okropnie znudzony był tem wszystkiem. Nie obwiniała go już teraz o impotencyę, ale pilnowała go, zazdrośnie trzymała w domu, zamykała przed nim drzwi, chciała go mieć niepodzielnie dla siebie w przekonaniu, że każda jego zdrada teraz zabiera jej cząstkę nadziei. A czyniła to wszystko na zimno, bez odrobiny uczucia, szorstką, twardą dłonią, w sposób nakazujący, w którym była dla niego zawsze taż sama wzgarda, tenże sam wstręt i obrzydzenie.
Strona:PL Zola - Płodność.djvu/774
Ta strona została skorygowana.