Przejmowała go, domagała się go, jak tych lekarstw mdlących, które zdecydowała się zażywać, przejęta takiem obrzydzeniem częstokroć, że gdyby mogła go wygnać, odesłać do wszystkich tych sprosności, które go pociągały ku sobie zawsze, poczułaby ulgę niezmierną.
To też torturowała go okropnie, nie mówiąc o niczem innem, tylko o upragnionem, oczekiwanem dziecku, rozwijając głośno swe marzenia, powtarzając do przesytu wszystko co przedsięwzięła, co robi teraz, czego się spodziewa.
Potem przy każdym nowym zawodzie rozpoczynały się znów piekielne kłótnie, potok dawnych wyrzutów, wymawianie mu nieznanych bękartów, tułających się gdzieś po świecie; a gorzki ten zawód powtarzał się jak dzwon pogrzebowy, rzucała mu w twarz jego powodzenia z innemi kobietami, kiedy z nią nic mu się nie udaje. Czyżby to był wynik tego, że się wzajem temperamenta ich neutralizują, że nie byli z sobą dobrani? Być może, że przez chwilę nawet przychodziło jej do głowy cudzołóstwo, choćby sposobem prostego doświadczenia; dręczyła ją myśl, że to był jedyny sposób dowiedzenia się czy bezpłodność była jej winą. Ale nie mogła zdecydować się na tę próbę, cała istota jej protestowała przeciw temu, burzyła się: zarówno jej temperament, jak wychowanie. I ostatnia ta wątpliwość, ten punkt który na zawsze miał po-
Strona:PL Zola - Płodność.djvu/775
Ta strona została skorygowana.