Strona:PL Zola - Płodność.djvu/778

Ta strona została skorygowana.

jednak zaledwie poznał teraz ulubiony jej salonik, bez okien widocznych, pełen grobowego milczenia; przypominał sobie, że w nim został przyjęty za dnia przy świetle przyćmionem dwóch kandelabrów. Wyniósł ztąd woń jego odurzającą, przypomniał sobie jeszcze chwilę ponownej szalonej żądzy, która omal go tu nie przywiodła powtórnie w pewien wieczór szału. I ten salonik nie był już teraz tym samym, jedno okno odarte z zasłon i firanek oświecało go bladem, sinawem światłem, wydawał się teraz mroźny i zniszczony, pogrążony w okronym nieładzie.
— Ach, mój drogi panie, siadaj jak możesz. Nie mam już dziś swojego domu, przychodzę tu po to tylko wyłącznie, by dogorywać z żalu i złości.
Ściągnęła rękawiczki, zdjęła kapelusz i woalkę. I patrzał na nią taką, jaką mu się ukazała przy kilku poprzednich spotkaniach, ale mimo to przejęty trwogą na jej widok teraz, kiedy się jej mógł przypatrzeć zbliska. Wywoływał w pamięci jej obraz z przed lat kilku zaledwie, kiedy miała lat trzydzieści pięć i promieniała urągliwą, wyzywającą rudowłosą pięknością; widział wyniosłą jej postać zdobywczą, słoneczny blask włosów, biust i ramiona bezwstydnie obnażone, bez najlżejszej skazy. Jakiż wicher straszliwy zburzył tę piękność do szczętu, niosąc z sobą nagłą starość, czyniąc z niej widmo, jak gdyby śmierć przeszła już tędy a to, co przed nim stało