malca, któremu oddały nożyczki, żeby mógł sobie dalej wycinać lalki.
Na dole, na rogu ulicy, Konstancya w śmiertelnej niecierpliwości wyciągała wciąż głowę przez szybę powozu, zdala śledząc bramę domu.
— I cóż? — spytała drżąca, skoro tylko Mateusz stanął przy niej.
— A cóż! matka nic nie wie, nie widziała nikogo, to było z góry pewnem.
Pochyliła się, zgięła, jak gdyby straszny jakiś ciężar spadał jej na barki a twarz jej pobladła i zmieniła się nagle.
— To było pewne, masz racyę. Ale człowiek zawsze ma nadzieję.
I z gestem zniechęcenia, dodała:
— Teraz to już wszystko skończone, wszystko łamie się i rozbryzguje w moich rękach, ostatnie marzenie moje upada.
Mateusz, który uścisnął jej rękę, czekał, aby wymieniła adres, dokąd jechać zamierza, chcąc go powtórzyć stangretowi. Ale pozostała roztargniona, milcząca, zdawało się, że nie wie sama dokąd ma się udać. Potem, kiedy pytała czy nie chce, aby go gdzie podwiozła powiedział, że wstąpić musi do Séguinów. I zapewne przez obawę, że teraz mogłaby zaraz pozostać samą, zdecydowała się złożyć wizytę Walentynie, przypomniawszy sobie, że jej już nie widziała oddawna:
Strona:PL Zola - Płodność.djvu/828
Ta strona została skorygowana.