zwoitemi wymysłami, które wszakże zagłuszyły niebawem chrypliwe akordy katarynki. I rozeszły się dwie rodziny, tonąc wpośród świątecznie przystrojonego tłumu, wzrastającego z każdą chwilą.
— Mój Boże, czyż ten pociąg nie przyjdzie nigdy! — wołała Róża — która w radosnej swej niecierpliwości zwracała się co chwila w stronę zegara dworca, w głębi placu. Jeszcze dziesięć minut, coby tu można przez ten czas zrobić?
Zatrzymali się właśnie przed jakimś człowiekiem, stojącym na skręcie chodnika, który sprzedawał raki, z wielkim pełnym ich koszem, ustawionym u nóg jego na ziemi. Pochodziły one niezawodnie ze źródeł Yeuse’y, o trzy mile ztamtąd: raki niezbyt wielkie, ale wyborne smakiem, znane dobrze Róży, ponieważ często łowiła je sama w strumieniu.
— O! mamo, kupmy od niego cały ten kosz... wiesz, to będzie na nasz festyn powitalny dar dla królewskiej pary, której oczekujemy. Nie powiedzą, że nasze królewskie mości nie umieją znaleźć się jak należy, kiedy oczekują na władców sąsiedniego państwa... A za powrotem ja je przyrządzę sama, zobaczycie czy mi się uda!
Zaczęto z niej żartować i rodzice ulegli woli tego wielkiego dziecka, które nie wiedziało już co wymyślić, tak życie wydawało mu się uroczem. Ale kiedy upierała się przy policzeniu raków dla rozrywki, zadanie stało się już nieła-
Strona:PL Zola - Płodność.djvu/848
Ta strona została skorygowana.