jeszcze stały się rzęsistsze i gęstsze, sieczone silnym wichru powiewem, tak, że woda poczęła lać strumieniem, spadając nagle w całych strugach jak gdyby tam gdzieś w górze przerwała się olbrzymia śluza. Na dwadzieścia metrów przed sobą nie już nie mogłeś dojrzeć. W przeciągu dwóch minut droga cała była zalaną i wyglądała jak łożysko potoku.
Wtedy to cały orszak poszedł w rozsypkę, chroniono się jak kto mógł; później dopiero dowiedziano się o szczęśliwym losie ariergardy, która zaskoczona ulewą w pobliżu domku jakiegoś wieśniaka, schroniła się tam najspokojniej. Ci co siedzieli w breku, zasunęli po prostu firanki, potem zatrzymali się pod osłoną przydróżnego drzewa, z obawy aby się konie im nie zestrachały w taką ulewę. Krzyczeli na cyklistów, jadących przodem, żeby się zatrzymali również, aby nie popełniali szaleństwa i nie upierali się jechać w taki potop; ale głosy ich stłumił plusk deszczu. Jednakże dziewczynki i paź sami na tę myśl wpadli i poszukali wraz z maszynami schronienia za gęstym żywopłotem. Przed niemi jadąca tylko para narzeczonych pędziła dalej na oślep.
Fryderyk, rozsądniejszy z nich dwojga, miał tyle zdrowego sensu, że powiedział:
— To, co robimy, jest nieostrożnością. Proszę panią, zatrzymajmy się jak tamci.
Strona:PL Zola - Płodność.djvu/856
Ta strona została skorygowana.