ków; w jednej chwili wybiegli oboje z łóżek na podłogę, boso, drżący, macając, szukając świecy.
To Róża, dusiła się, rzucała w nowym ataku, nadzwyczaj gwałtownym. Powtórnie, po kilku minutach przyszła do przytomności, zdawało się, że jej już lepiej i rodzice, mimo niezmiernej trwogi, woleli nie przyzywać nikogo, czekając dnia. Co przerażało ich najbardziej, to to, że córka ich zmienioną była do niepoznania, z twarzą nabrzmiałą, wykrzywionemi rysami, jak gdyby jakaś zgubna potęga zamieniała im w oczach ich dziecko, odkradała im w przeciągu jednej jedynej nocy. Usnęła napowrót jednak, znać wyczerpana. I nie ruszyli się już od jej łóżka, z obawy, aby nie przerwać jej snu: czuwali, czekali dopóki nie zbudzi się cały folwark, w miarę nadchodzącego dnia. Biły godziny jedna za drugą, piąta, szósta. Około siódmej, Mateusz spostrzegłszy na dziedzińcu Dyonizego, który wychodził na pociąg ranny do Paryża, zbiegł pośpiesznie; chcąc mu powiedzieć, aby zaszedł do Boutana i błagał go, by przybył coprędzej nie tracąc minuty. A po wyjeździe syna powrócił do Maryanny, nie chcąc jeszcze wołać nikogo, ani nawet nikogo zawiadamiać, kiedy nadszedł trzeci atak. I na ten raz był to już piorun.
Róża zerwała się, otwarła szeroko ramiona i z otwartemi usty, z jękiem zawołała:
— Mamo! mamo!
Strona:PL Zola - Płodność.djvu/862
Ta strona została skorygowana.