Strona:PL Zola - Płodność.djvu/863

Ta strona została skorygowana.

Potem, w buncie jakimś snać, w ostatnim rozbłysku życia, skoczyła z łóżka, chciała iść, doszła aż do okna, oświeconego teraz wschodzącem słońcem. Przez chwilę oparła się na niem, z bosemi nogami, z obnażonemi ramiony tą nagością czystą dziewicy, z ciężką falą włosów rozsypanych, które okrywały ją niby królewskim płaszczem. Nigdy może nie wydawała się tak piękną, bardziej jaśniejącą siłą i miłością.
— O! jak ja cierpię! To skończone, ja umrę.
Ojciec rzucił się ku niej, matka ją podtrzymała, pochwyciła w ramiona, zakuwając w nie jak w niedostępną zbroję, by ją obronić przed wszelkim niebezpieczeństwem.
— Milcz, nieszczęsne dziecko! To, nic, to tylko atak chwilowy, który przejdzie, uspokoi się... Połóż się napowrót, błagam cię! Stary twój przyjaciel Boutan już jest w drodze, jutro już wstaniesz, będziesz zdrowa.
— Nie, nie! ja umrę, wszystko już skończone!
Upadła na ich ręce, zaledwie mieli czas położyć ją napowrót na łóżko. I był to istny piorun — umarła bez jednego słowa, bez jednego spojrzenia, w przeciągu kilku minut na paraliż płucny.
Grom bezrozumny, kosa ślepa, co jednym ciosem ścina całą wiosnę, wszystkie jej nadzieje. Było to tak niespodziane, tak gwałtowne, tak brutalne, że zrazu zdumienie wzięło górę nad