miesięczną, za czasów pierwszego ich pobytu w Chantebled, w dawnym pawiloniku myśliwskim, kiedy ją właśnie odstawiono od piersi i kiedy szli oboje okrywać ją w nocy. To znów widzieli ją starszą, później już w Paryżu, tak małą jeszcze przybiegającą co rana, wdrapującą się do ich łóżka, rozkładającą w niem, uradowaną, śmiejącą, że jej się udało zdobyć pozycyę. Widzieli ją znowu, wyrosłą już, wypiękniałą w miarę jak rosło Chantebled, jak gdyby i ona rozwijała się i rozkwitała całem tem zdrowiem, całą krasą tej ziemi zamienianej w urodzajną glebę.
Teraz nie było jej już a ilekroć powróciła im ta myśl, że nie ujrzą jej już nigdy, dłonie ich szukały się wzajem, splatały w bolesnym, okropnym uścisku i przez tęż samą ranę dwu ich serc zdruzgotanych, zdawało im się, że uchodzi ich życie całe, że wszystkie dni przyszłe spływają w nicość.
Odtąd już wyłom zrobiony, czy przez ten wyłom wszelkie inne ich radości nie odejdą tą drogą, wyrwane po kolei? Daremnie było tam dziesięcioro innych dzieci, począwszy od pięcioletniego aż do dwu najstarszych, co liczyli teraz po lat dwadzieścia cztery, ubranych w żałobne, czarne suknie, we łzach dokoła siostry uśpionej, niby batalion boleści, oddający jej cześć ostatnią; ani ojciec, ani matka, nie widzieli ich już, już nie liczyli, z sercem rozdartem, poszarpanem
Strona:PL Zola - Płodność.djvu/867
Ta strona została skorygowana.