kojnością podziękowała Dyonizemu, kiedy przyniósł żądany przedmiot.
— Dziękuję ci, Błażeju, jakże jesteś uprzejmy.
Wtedy już śmiech głośny wybuchnął na dobre, tak spokojna jej pewność wydała się zabawną wszystkim. Cóż znowu? co im się stało wszystkim, z czego tak żartują? Wreszcie poczęła podejrzewać swoją pomyłkę i przypatrzyła się uważniej młodzieńcowi.
— Ach, prawda, to nie Błażej, to Dyonizy... co chcecie? ja ich nigdy odróżnić nie mogę, zwłaszcza też od czasu jak noszą brodę jednakowo przyciętą.
Przez grzeczność, aby naprawić to co takie śmiechy mogły mieć w sobie cokolwiek drwiącego, Maryanna przypomniała znaną w rodzinie anegdotkę, że ona sama, kiedy jeszcze synowie jej byli maleńcy i sypiali razem, budziła ich, aby rozpoznać po różnym kolorze oczu. Potem wmieszali się jeszcze Beauchêne, Walentyna, każde opowiadało o różnych zabawnych okolicznościach, w jakich brało jednego z bliźniąt za drugiego, tak ich podobieństwo wzajemne w pewne dni, pod wpływem pewnego danego oświetlenia stawało się kompletnem. Nakoniec rozstali się wszyscy pośród tego wesołego ożywienia, zamieniwszy jeszcze z sobą moc uścisków ręki i pocąłunków.
W powozie, który je odwoził do domu, Konstancya nie odezwała się już ani jednem słowem
Strona:PL Zola - Płodność.djvu/874
Ta strona została skorygowana.