Strona:PL Zola - Płodność.djvu/891

Ta strona została skorygowana.

gi jego czoła, rozumnego oczu spojrzenia, woli nieugiętej tych ust. I nagle uderzył ją ten fakt z jasną pewnością: od idzie wprost ku otworowi, nie widząc jej, bez wątpienia wpadnie tam, chyba że ona go powstrzyma po drodze.
Przed chwilą, tak jak on i ona tam przyszła nad ten brzeg przepaści i ona byłaby tam wpadła, gdyby ręka przyjazna nie była jej wczas powstrzymała; i dotąd jeszcze czuje ten okropny dreszcz w swoich żyłach, widzi wciąż jeszcze wilgotną, chłodną, czarną otchłań, z małą latarką mdłą w głębi, na dnie. Straszliwa ta rzecz staje przed jej oczyma, występuje wyraźnie; naraz brakuje mu gruntu pod nogami, potem upadek w przepaść z straszliwym okrzykiem, zdruzgotanie...
On szedł wciąż. To niemożliwe z pewnością; toż ona przecież mu przeszkodzi, nie dopuści skoro jeden tylko ruch jej ręki ma wystarczyć. Kiedy stanie tu już, przed nią, alboż nie będzie miała jeszcze dość czasu wyciągnąć rękę? Jednakże z ukrytego jakiegoś zakątka duszy głos bardzo wyraźny, bardzo zimny, podnosi się i wymawia słów kilka zwięzłych, które ona słyszy dokładnie jak gdyby trąby wydzwaniały je w jej ucho. Jeśli on umrze, wszystko będzie skończone, nigdy już nie posiądzie fabryki. Ona, co tak pamiętnie rozpaczała, że nie może wymyślić żadnej przeszkody, może teraz tylko pozwolić dzia-