rzenia nawet, wśród zamyślenia o podjętej pracy.
I wtem zabrakło ziemi pod stopą, rozległ się krzyk wielki, straszliwy, wicher szybkiego upaddku, głuchy łoskot roztrącającego się, miażdżącego ciała tam w głębi, w ciemnościach.
Konstancya nie poruszyła się i teraz. Przez chwilę stała jak skamieniała, słuchała wciąż, czekała jeszcze. Ale nic nie dochodziło z otchłani prócz ciszy głębokiej. Słyszała tylko deszcz siekący szyby z ponowioną znów wściekłością. Wówczas uciekła, wpadła na korytarz, ztąd do swego salonu. Tu dopiero odnalazła samą siebie i zadała sobie pytanie. Czyż ona chciała rzeczywiście tej strasznej rzeczy? Nie, jej wola nie miała tu żadnego udziału. Niewątpliwie jej wola była jakby sparaliżowaną, coś przeszkadzało jej działać. Jeżeli to, co się stało, stać się mogło — to odbyło się to absolutnie po za nią, bo ona w danej chwili była nieobecną. Te słowa, potęga słów tych uspokoiła ją. Uczepiła się ich, powtarzała sobie. Tak to jest niezawodnie, tak, tak! ona była nieobecną.
Całe jej życie stanęło przed nią wolne od wszelkiego błędu, wolne od jednego bodaj złego uczynku. Nigdy nie zgrzeszyła, nigdy żadna złośliwość, coby przynosiła szkodę innym nie ciążyła do dnia tego na jej sumieniu. Żona uczciwa, pozostała godną tego miana pośród rozpasania męża. Matka namiętnie kochająca,
Strona:PL Zola - Płodność.djvu/894
Ta strona została skorygowana.