W pokoju tymczasem ułożono konającego i tragarze, wzburzeni, oddalali się. Natychmiast skoro na dole spostrzeżono wypadek, powiedziano staremu Moineaud, aby wziął powóz, jechał po Boutana i przywiózł go wraz z chirurgiem, jeśliby zdołał znaleźć jakiego po drodze.
— Wolę, że tu jest niż tam w suterenach — powtarzał machinalnie Beauchêne u łóżka. — Oddycha wciąż, patrzcie! w tej chwili doskonale słyszeć można... Kto wie? Boutau może go jeszcze ocali.
Ale Dyonizy nie łudził się bynajmniej. Ujął w swe dłonie jedną z bezwładnych i zimnych rąk brata i czuł dokładnie jak z każdą chwilą staje się ona coraz bardziej już tylko martwym przedmiotem, jakby i ona była zgruchotaną, wyrwaną z pośród życia w owym upadku. Chwilę jeszcze pozostał tam oparty o to żałobne łoże, z szaloną nadzieją, że w gorącym uścisku odda umierającemu trochę krwi własnego serca. Czyliż ta krew nie była wspólną ich własnością? czyliż braterstwo ich bliźniacze nie czerpało jej u tego samego źródła? Ten, co miał umrzeć wszakże to połowa własnej jego istoty. Tam na dole, po straszliwym krzyku rozpaczy, nie powiedział już więcej ani słowa. Nagle teraz dopiero począł mówić.
— Trzeba pójść do Ambrożego, uprzedzić matkę i ojca. Ponieważ oddycha jeszcze, przybędą może na czas, aby go ucałować raz ostatni.
Strona:PL Zola - Płodność.djvu/902
Ta strona została skorygowana.