chodzi Morange, gniewa się również, irytuje, schodzi z kolei tak samo rozdrażniony, że daremnie wołał Bonnarda i nie odbierał żadnej odpowiedzi. I wtedy to Błażej nadchodzi, wpada... Ten biedny Bonnard! szlocha tam, teraz chciał się zabić, kiedy zobaczył co przez swoją nieostrożność uczynił.
Naraz przerwał sobie aby spytać Konstancyę:
— Powiedz mi a i ty przecież tam byłaś?... Morange powiedział mi, że zostawił cię tam, na górze przy otworze windy.
Ona stała przed nim właśnie w pełni światła, które padało na nią z okna. Nic, prócz mrugania powiek i nerwowego lekkiego drgania u lewego kącika ust, nie zmieniło jej twarzy.
— Ja, ależ ja zaraz przeszłam kurytarzem i natychmiast powróciłam do siebie... Morange wie to przecież dobrze.
Od chwili już Morange, pod którym uginały się nogi, złamany, znicestwiony upadł był na krzesło. Niezdolny dopomódz w niczem, milczał, czekał końca tego wszystkiego. Kiedy posłyszał z jakim spokojem kłamie Konstancya, popatrzał jej wprost w oczy. Więc to ona była zabójczynią, nie wątpił już teraz. I przez jedną sekundę czuł potrzebę wypowiedzenia tego głośno, rzucenia jej tego w oczy.
— Patrzaj! — podjął znów Beauchêne — jemu zdawało się, że cię prosił, żebyś się nie oddalała, żebyś pozostała tam na straży.
Strona:PL Zola - Płodność.djvu/904
Ta strona została skorygowana.