biją wraz z tem biednem maleństwem, które nosi pod sercem.
Pełen niepokoju w swem pomieszaniu Mateusz powstrzymywał ją, pragnąc oszczędzić jej tego nowego doświadczenia.
— Nie, proszę cię. Dyonizy zejdzie, albo też ja sam pójdę do niej.
Z łagodnym uporem dążyła wciąż ku schodom.
— Ja tylko jedna mogę jej to oznajmić, zapewniam cię. Będę mieć tyle siły.
I nagle zrobiło jej się słabo, zachwiała się, mdlejąca. Trzeba było ją położyć na kanapie w salonie. Potem, kiedy poczęła nieco przychodzić do siebie, kredowo blada, z twarzą konwulsyjnie wykrzywioną, porwały ją okropne wymioty, atak, którego gwałtowność rozdzierała jej wnętrzności.
Wtedy widząc, jak Konstancya z życzliwem zaniepokojeniem krzątała się, dzwoniąc na pannę służącą, aby jej przyniosła podręczną apteczkę, Mateusz przyznał się do prawdy, której małżonkowie oboje dotąd nie wyznali nikomu jeszcze.
— Biedaczka jest w odmiennym stanie, tak! od czterech już miesięcy, równocześnie z Karoliną. W tym wieku, bo ma przecież lat czterdzieści trzy, trochę ją to żenuje i dlatego nic o tem nie mówiliśmy... Ach! biedna, kochana żona, taka mężna, chciała oszczędzić synowej zbyt gwałtownego ciosu a daj Boże, aby sama nie upadła pod jego ciężarem!
Strona:PL Zola - Płodność.djvu/911
Ta strona została skorygowana.