miały wspólną kołyskę w tym wieczystym, nieskończonym wykwicie macierzyństwa.
— Bądź ostrożną, pochowaj twe akwarele — mówił Mateusz. Gerwazy i Klarka nadchodzą przygotowywać stół.
Gerwazy choć miał dopiero lat dziewiętnaście był prawdziwym olbrzymem, najwyższym i najtęższym z całej rodziny, o włosach czarnych, zlekka przystrzyżonych i zwijających się w pukle, wielkich jasnych oczach, pełnej twarzy i śmiało niby w rozmachu naszkicowanych rysach. Mateusz żartem nazywał go „synem Cybeli,“ co wywoływało uśmiech na lica Maryanny, przywodziło jej na myśl bowiem noc jego poczęcia pośród dreszczu ziarn rzuconych w ziemię, kiedy całe Chantebled drzemało jeszcze w wigilię swych narodzin.
Pozostał on ulubieńcem ojca, synem urodzajnej gleby, tym, którego wychowywał w miłości dla dziedzin pozyskanych, w namiętnem ukochaniu rozumnej uprawy ziemi, aby mógł zczasem prowadzić dalej dzieło rozpoczęte przez niego.
I teraz już niejedno zdawał Mateusz na syna, jemu oddał część prac swych, czekając tylko na jego ożenienie, aby mu w zupełności oddać kierunek całego folwarku. I rad byłby dodać mu do pomocy Klarę, gdyby taż zaślubiła zczasem jakiegoś dzielnego, zacnego chłopca, który podjąłby tu część pewną pracy. Dwóch ludzi, coby się pojmowali wzajemnie, to nie byłoby za wiele
Strona:PL Zola - Płodność.djvu/922
Ta strona została skorygowana.