Strona:PL Zola - Płodność.djvu/936

Ta strona została skorygowana.

jak stanął do walki za prawa miłości, sama już radość działania stała się dlań wiarą, pewnością że czyni dobrze. To też poprzestał tylko na tej nieco złośliwej odpowiedzi:
— A cóż pańska Andrea ze swoim Leonkiem?
— O! Andrea! — odpowiedział Séguin z gestem, który odtrącał tę, którą wspomniano, jakby nie uznawał jej za swoją.
Walentyna przystanęła, podniosła oczy i wpatrzyła się weń nieruchomie. Odkąd prowadzili życie każde na swoją rękę, nie mając z sobą nic wspólnego, nie tolerowała ona już jego brutalstwa szalonego, dawnych jego wybuchów zazdrości, przypominających napady obłąkania. W pośród ruiny co pochłaniała ich majątek, trzymała go ona na wodzy także tą obawą, że może domagać się zregulowania pewnych rachunków.
— Tak — przyznał — jest Andrea. Ale córki nie wchodzą w rachubę.
Całe towarzystwo szło dalej, kiedy Beauchêne, który dotąd sapał tylko i żuł cygaro powstrzymując się od zabierania głosu w kwestyi tak ściśle związanej z osobistym okropnym jego rodzinnym dramatem, nie mógł już milczeć dłużej, zawsze pewny siebie, wyższy, zwycięzki mimo wszystko. Począł mówić pyszałkowato a bardzo głośno:
— Nie należę ja tam do szkoły Séguina, ale swoją drogą przyznać muszę, że w tem co on mówi dużo jest prawdy... Ta kwestya zbytecz-