go zachodu. Maryanna zasiadłszy w cieniu dębu, wzięła na kolana Beniaminka, odpięła stanik i podała mu pierś z poważnie uśmiechnioną twarzą; tuż obok niej po prawej ręce usiadła Karolina, z tąż samą pogodą czyniąc toż samo; po lewej przyszła usiąść Andrea, wziąwszy na ręce małego swego Leonka, który acz już nie ssał od tygodnia, niemniej przeto żądny był pieszczot, szczęśliwy, że może choć przytulić się do tej ciepłej piersi, u której dotąd spędzał życie.
Rozmowa toczyła się o kwestyi karmienia. Ambroży opowiadał jak żona jego Andrea przekonaną była z początku, że nie będzie mogła karmić dziecka, że nie będzie miała wcale pokarmu, tak mocno, że gdyby nie on, nie byłaby spróbowała nawet; skoro jednak raz zaczęła, pokarm przyszedł sam z siebie i karmiła potem doskonale. W tej mierze niezawodnie dość jest chcieć.
— To prawda co mąż opowiada — odrzekła z uśmiechem Andrea. — Bałam się okropnie karmienia, wszystkie przyjaciółki odradzały mi, mówiły, że niepodobieństwem jest karmić. Zrazu wydawało mi się to przykrem a teraz taka jestem szczęśliwa!
Ucałowała serdecznie małego Leonka. Wówczas pannie młodej wydarł się mimowolnie z serca okrzyk, który wzmógł jeszcze wesołość powszechną.
Strona:PL Zola - Płodność.djvu/942
Ta strona została skorygowana.